Z
SERII RELACJE...
Po kilkudniowych przygotowaniach wyruszam na szlak...
Dzień pierwszy - Senoni. Jadę autobusem, bo na początek wgłąb wyspy Borneo można trochę wjechać szosami. A przynajmniej w porze suchej. Docieram do Senoni, wioski drwali. Naturalnie nie ma tu nic ciekawego, ale można się powoli aklimatyzować w naprawdę gorącym tropiku.
Dzień 2:
Gorąco jest nie do wytrzymania. Mój zbyt ciężki bagaż daje się we znaki. Kończę wodę, nastepną czerpię z bajora i oczyszczam kroplami jodyny. Jodyna podobno zabija wszystkie mikroorganizmy w tym amebę, czego chlor nie potrafi.
Około południa na szosie pojawia się ciężarówka. Dwaj młodzi łebcy zabierają mnie dalej, chociaż jadą tylko do kolejnej wsi. Jakieś 10 km. Zawsze coś...
W kolejnej wsi nieoczekiwanie zostaję zaproszony na uroczystość miejscowych Muzułmanów. Bardzo serdeczni i otwarci ludzie. Zważają nawet na moje gabaryty i podają podwójne porcje jedzenia i picia.
Gdy impeza się kończy, biesiadnicy podwożą mnie na swoim stateczku do jeszcze kolejnej wioski, a tam za 10 dolarów jadę do Kota na motocyklu. Prawdziwy cross przez dżunglę i wertepy z szalonym kierowcą, cudem dojeżdżamy żywi.
Nocuję w hoteliku, w którym nocą budzi mnie dziwne szuranie na dachu. Oczywiście, szczury. Dranie próbują się dostać do środka, ale nie wiedzą jak. Przypomina mi się wyprawa do Chachapoyas w Peru, gdzie po kilku nocach na szlaku dotarliśmy do wioski, w której był mały hotelik. Ale jak tylko zobaczyliśmy jak wygląda pokój, to postanowiliśmy rozbić w środku namiot i tam spać. To okazało się dobrym pomysłem, bo nocą nadeszły szczury. Wskakiwały na tropik próbując się przegryźć, dosłownie jak w tych głupawych horrorach.
Rejs:
Nadchodzi trzeci dzień. Umykam z hotelu szczurzego i ładuję się na statek. Myślę sobie - teraz będzie nowe pieprzone piekło, pewnie człowiek na człowieku i koza na szczycie, tak to bedzie. Jestem na to przygotowany...
A tu miła niespodzianka. Statek wcale nie zatłoczony, wygodne półki do spania z materacami, pod nimi schowki na bagaż. Jakaś mądra głowa to wymyśliła, podobnie jak rosyjskie pociągi dalekobieżne.
Płyniemy sprawnie i szybko w górę rzeki Mahakam, w większości wiosek statek nawet się nie zatrzymuje, tylko zwalnia, wyskakują pasażerowie i pudła z rzeczami, i pędzimy dalej. Coraz głębiej w dżunglę, bo już skończyły się wyrębiska i pola, a zaczęła prawdziwa dżungla. Płyniemy statkiem aż 500 kilometrów w górę rzeki, do Long Bagun, ostatniej wioski do której dociera publiczny transport.
Na statku większość pasażerów to drwale albo poszukiwacze złota, zdawałoby się takie prymitywy, a to ich najczęściej widać z książką lub gazetą w ręku, nie patrzą się natrętnie i ciekawsko jak ci miejscy prostaczkowie, nie leżą bezczynnie patrząc się w sufit tylko COŚ ROBIĄ. Kurde, jakie to ważne COŚ ROBIĆ. Na statkach Pelni do szału mnie doprowadzali miejscowi łażący bez przerwy we wtę i we wtę, jakby owsików dostali. Myślałem sobie - Jezu, niechby się chociaż nachlali a potem tłukli po mordach, ale COŚ ROBILI, OBY TYLKO COŚ SIĘ DZIAŁO.
Też coś robię, bo dostaję weny i zaczynam kontynować jedną książkę którą piszę w sumie już od 5 lat, za każdym razem po małym kawałku. Zacząłem ją 5 lat temu w Rio de Janeiro, mieszkając w hotelu, który był największą żurownią w jakiej w życiu mieszkałem. Nade mną mieszkała rodzina Murzynów z dziesiątką dzieci. Nie wiem, jak się mieścili w tym pokoju. Obok mieszkał chyba gruźlik, bo wykaszliwał płuca całymi dniami i nocami. Z drugiej strony facet, którego widziałem tylko raz, a potem myślałem, że umarł w pokoju, bo ciągle palilo się tam światło, a w oknie widać było sztywne nogi leżące na łóżku. Już chciałem zawiadomić recepcjonistę żeby go zabrali zanim zacznie śmierdzieć, ale facet w koncu ożył i zobaczyłem go, jak wychodzi.
Docieram do wioski Long Bagun. Nie ma internetu, jest jeden skromny hotelik, kilka jadłodajni. Spędzam tu pięć dni, czekając aż zbiorą się chętni pasażerowie. Trzeba zrzucić się na motorówkę, która dopłynie do Long Apari. Niebagatelna jest cena 100 dolarów od pasażera. Nikt nie wie, kiedy wreszcie ludzie się zbiorą. Któregoś ranka nie wierze, wlasnym oczom, ŁÓDŹ JEST!
Sa też ludzie i bagaż. Motorówka jest mocna. Dwa silniki po 200 koni. Czeka nas trasa w górę Mahakam, po diabelskich progach. Kapitan pyta, czy umiem pływać? No ja umiem, ale mój bagaż to już nie bardzo więc lepiej nie zawal roboty, kapitanie.
Rzeka jest naprawdę ostra. Rafting dałoby się puścić, ale my jesteśmy w blaszanej lodzi, jedno zderzenie ze skałami i nas rozpruje. Miejscami ludzie wysiadają i przechodzą dżunglą by odciążyć lódź, a ta płynie w górę rzeki przechylona 60 stopni w górę z predkością bardzo wolną przebija się przez wiry i fale.
Po calym dniu tych rewelacji docieramy do Long Apari. Wioska sprawia o wiele lepsze wrazenie, niż Long Bagun. Ludzie tez mili, przyjemni. Wszystko dobrze zorganizowane, mają nawet most łączący dwa brzegi rzeki. Znajduję ludzi, którzy wiedzą, jak przedostać się do Putussibau na Zachodnim Kalimantanie. Jeden z nich to miejscowy nauczyciel (który ma łódź, którą można wyczarterować i podpłynąć kilka godzin w góre Mahakam), drugi to młody Dajak, który jest przewodnikiem i zna trasę. Ich opowieść sprowadza mnie szybko na ziemię. Nie da rady iść przez las do miejsca zwanego Tiong Ohang, gdzie zaczyna się trasa. Przez dżunglę nie wiedzie żadna ścieżka, nie ma tam żadnych osad. Trzeba się przebijac, co zajmie tygodnie. W Tiong Ohang była kiedyś wieś, ale wysiedlono ją w zeszłym roku, i mieszkańcy żyją teraz tutaj. Życie w górnym Mahakamie okazało się za trudne. Sam czarter łodzi to 400 dolarów. Jeśliby udało mi się dotrzeć do Tiong Ohang, to stamtąd przez dzunglę idzie się jakieś 4 dni. Tzn. miejscowi tyle idą, bez przerwy maszerując od rana do wieczora. Białym zależnie od kondycji zajmuje ta trasa do 10 dni.
Potem jest mala wioska, skąd znowu trzeba wyczarterować łódź, za jakieś 2 mln rupii, i spłynąć do Putussi. Tak się robi Borneo. Ale ja już wogle nie mam forsy.
Pytam, jak wyglada trasa przez dżunglę. Mówią, że z Tiong jest "trasa" ale to nie jest nawet ścieżka, a szlak idący dnem suchych strumieni, oraz przez góry.
Nie ma, że po równym.
W góre, w dół, w góre, w dół Strumienie też nie sa takie suche. Bloto, bagna, pijawki. Mowie ze co mi pozostaje, musze sprobowac. Naturalnie jest to samobojcza decyzja. Ale musze sprobowac chociaz, zobaczyc, jak ta dzungla wyglada. Moze bedzie szlo latwo.
Jeszcze ide wieczorem na miasto gadam z ludzmi, zeby sie przekonac, ze mnie ci dwaj nie próbują mnie oszukać. Ale nie. Wszyscy potwierdzaja, ze nie da sie przejsc do Tiong Ohang, dzungla jest dziewicza, a bez zapasow jedzenia nie przetrwam za dlugo. He, ze spaceru nie wracam sam, a z kolezanka. Jest z Surabayi i nazywa sie Devi. Idziemy wieczorem na piwo w zakamuflowanym barze, ale ciekawskim swiniakom zbereźnym zaraz mowie, do niczego nie doszlo, musze wracac do hotelu wyspac sie przed jutrzejsza proba. Ale przynajmniej sobie pogadalismy i rozladowalem stres przed dzungla.
Jest takie romantyczne wyobrażenie: samotny wędrowiec z maczetą w ręku przebija się przez dżunglę, pokonując wszelkie możliwe zagrożenia, tu węża, tam tygrysa. W rzeczywistości nie jest to takie romantyczne. Może jest, na zdjęciu i we wspomnieniach. W rzeczywistosci po pierwszych 5 minutach zaczyna się po prostu robota stachanowca, górnika z przodka, Syzyfa. Non stop tortura. I jeszcze te 20 kilo bagażu. W górę, w dół po górkach. A natura przygotowuje coraz to nowe atrakcje. Oto i jedna z nich - rzeczka. Klnąc na czym świat stoi włażę w tą breję, przechodzę po dnie, woda sięga do pasa, wspinam na zbocze z drugiej strony. Znowu dżungla. Kończą się drzewa, za to zaczyna jakaś łąka pełna kolczastych krzaczorów siegających do brzucha. Szarpią, kolce wbijają się w ubranie. Cierpliwie i spokojnie naprzód. Ciągle naprzód.
Wciąż walka. Walka z dżunglą to walka z samym sobą, jak to się poetycko mówi. Ale to tylko sprawa, kto - kogo, ile dasz rade to robić. Idę do wieczora. Aż padam z nóg. Na kawałku wyniosłości nad rzeką rozbijam namiot. Zjadam puszkę rybną, wypijam cały sos i walę się do namiotu. Nie mam siły ruszyć palcem.
Ale śpię krótko. Budzi mnie deszcz, walacy o tropik. Przez reszte nocy obliczam moje szanse na zrobienie tego. Kalkulacja nie jest zbyt krzepiaca. Przebyłem, jak liczę, około 5 kilometrów. Do Tiong Ohang jest jakieś 30 czy 40. Dojdę więc za około tydzień. Wtedy muszę rozpoznać, gdzie jest Tiong Ohang. Jak słyszałem od przewodników, wioski juz nie ma, zabrano nawet chałupy, miejsce zarosło. Moja droga to tylko jeden z bocznych strumieni na zachód. Nie będzie kogo zapytać. Jeśli to spieprzę i nie znajdę właściwego strumienia, to (w teorii) pójdę dalej, do źrodeł Mahakamu, przez północne góry Millera, i dotrę do Malezji.
Nie do Kuala Lumpur oczywiście, tylko na malezyjską stronę Borneo gdzie jest druga taka sama dżungla jak ta, i żadnych ludzi aż do wybrzeża. Bardziej prawdopodobne, że wogóle tam nie dojdę.
Nawet jeśli znajdę po tym tygodniu Tiong Ohang, to przyjdzie mi zacząć trasę jako osłabiony z glodu, bo jedzenia dużo nie zabrałem, tylko kilkanaście puszek. Z wodą nie ma problemu, jest jej pełno, oczyszczam ją jodyna. Problem kolejny to nawigacja. Mam tylko kompas. Nie mam GPS bo sie zepsuł i go zostawiłem w Polsce. Człowiek może przetrwać około 3 tygodni bez jedzenia, ale to obliczenia dotyczy człowieka który nie wykonuje wysiłku.
Jedzac nic lub bardzo malo mozna dzialac okolo 8 dni, zanim nie opadnie sie z sił. Poza tym na niekorzysc dziala, ze jestem sam. W grupie ludzi mozna zmieniac sie przy maczetach, podzial zadań, niesc wiecej jedzenia. Samotnosc utrudnia prawidlowe rozeznanie sytuacji, latwiej zabladzic. Wiecie jakie to uczucie zabladzic w dzungli? To czysta panika. Jeszcze gdy uswiadomisz sobie, ze wokol gdzie nie pojdziesz, setki kilometrow NICZEGO. Kiedys zabladzilem w dziczy. Poradzilem sobie, bo sie uspokoilem, wzialem mape, kompas i GPS, i dokladnie wyliczylem swoja pozycje az zyskalem pewnosc ze wiem, gdzie jestem.
Kalkulacja szans wypada na moją niekorzyść. Trzeba umieć zrezygnować. Poznałem Borneo, poznałem trasę i warunki. Trzeba tu będzie wrócić, z lepiej zorganizowaną wyprawą. Następnego dnia wracam do wioski, spływam łodzią do Bagun, i tam wsiadam na statek pasażerski.
MOJE PORÓWNANIE DŻUNGLI W BORNEO I AMAZONII:
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt