Z SERII RELACJE:
PRZESMYK DARIEN (SZLAKIEM PRZEZ WYBRZEŻE) cz.3
W Capurgana jest tak miło, że decydujemy się zostać tu jeden dzień i przygotować do przeprawy przez dżunglę. Miejscowy cwaniaczek, który zaprowadził nas do hotelu, przysiada się przy obiedzie do naszego stołu aby zaproponować łódź do Panamy. Na moje stwierdzenie, że dziękujemy za troskę, ale zamierzamy iść przez dżunglę, wytrzeszcza oczy.
- Tam nikt nie chodzi. To niemożliwe. Zakazane. Strasznie daleko, poza tym jeśli armia was złapie...
Panamska strona granicy jest znacznie bardziej zmilitaryzowana, niż kolumbijska:

Oczywiście gada bzdury, chcąc znaleźć frajerów na swoją łódź. Kilku już znalazł, kolumbijskich imigrantów jadących do Panamy za chlebem, łyknęli gładko wszystko co mówił i zapłacili jego lichwiarską cenę za miejsce na łodzi. Ten gość mnie denerwuje. Tłumaczę mu, że pytałem już w DAS i na policji, i że szlak nie jest groźny. Dodaję, że już nawet mniej więcej sprawdziliśmy, i że nie da się na nim zabładzić. Typ niezrażony dalej gada swoje.
- Posłuchaj, przyjechaliśmy tu specjalnie po to, żeby przejść tą cholerną dżunglę - mówię mu w końcu - zrobię to, choćbym miał maszerować przez nią przez miesiąc, choćby po drodze mieli do nas strzelać albo zamknąć nas za to w więzieniu. Nic mnie to nie obchodzi. Żadne problemy. Idziemy na piechotę i tyle. Teraz rozumiesz?
Zrozumiał i poszedł sobie.
Popołudniem wali tropikalny deszcz. Bartosz śpi w swoim pokoju, ja leżę na hamaku czytając kupioną w Turbo książkę, opowieść kolumbijskiego oficera, który spędził w niewoli FARC 10 lat życia. Mocna lektura, która utwierdza w przekonaniu, że wpadnięcie w łapy rebeliantów nie jest najfajniejszym sposobem na spędzenie wakacji...
W nocy śpię jak suseł, Bartosza za to budzi wystrzał pod jego oknem. Rano rozpytujemy miejscowych, co się działo. "Nic takiego"- mówią - "ktoś przeleciał dziewczynę miejscowego policjanta. Policjant się o tym dowiedział, i przybiegł do winowajcy, który akurat popijał sobie piwo z kumplami pod sklepem, przechwalając się swoim wyczynem. Policjant zaczął grozić, na co tamci go wyśmiali. Więc wyjął broń i huknął w niebo, to ich dopiero uspokoiło. Normalna pijacka awantura, nic specjalnego".
Ruszamy w marsz tuż po świcie. Tak jest najlepiej. Po pierwsze, aby jak najmniej ludzi z wioski nas widziało, gdy wychodzimy do dżungli. Po drugie, żeby wykonać przejście jak najszybciej, nie dać się zaskoczyć przez noc ani przez popołudniowe deszcze.
Szlak to wąska, błotnista ścieżka. Idzie z grubsza obok wybrzeża, raz w górę, raz w dół, wspinając się przez liczne wzgórza. Klimat jak zwykle w dżungli, gorąco i parno, ledwie można oddychać. Nie jest to jakaś masakra, ale biorąc pod uwagę nasz bagaż, nie jest też lekko. Szczególnie podejścia bardzo wyczerpujące.

Mniej więcej w południe przechodzimy granicę. Na szczycie najwyższego jak do tej pory wzgórza natrafiam (idę pierwszy, Bartosz idzie wolniej za mną) na słupek graniczny i posterunek panamskiej gwardii. Żadnych problemów ze strony mundurowych. Każą wpisać się do grubej księgi. Gdy nadchodzi Bartosz, robi mi zdjęcie na tle znaku "Witamy w Panamie".


Poszło dużo gładziej, niż się spodziewałem. Pół godziny zejścia w dół i jesteśmy w wiosce La Miel. Tu czeka już na nas kilkuosobowa grupka gwardzistów, prowadzą do swojej bazy. Nie chcą nawet słyszeć o tym, żebyśmy szli stąd do Puerto Obaldia przez dżunglę.
- Tam bywają partyzanci. Żaden obcokrajowiec nie może się tam poruszać.
Dowódca załatwia nam dalszy transport na łódce rybaka, który płynie właśnie do Obaldia. Za 5 dolarów zabiera nas ze sobą. Po zejściu na ląd oczywiście czeka na nas wielka zgraja policjantów, którzy mają dużo pytań do zadania. Po zakończeniu spowiedzi dokładnie przeszukują zawartość naszych plecaków. Próby przechodzimy pozytywnie jak przystało na wzorowych obywateli i po chwili jesteśmy wolni.
Wolni o tyle o ile, bo z Obaldia dalej można poruszać się wyłącznie statkiem (nie ma drogi, nie ma samolotów, pas startowy w remoncie) a statek wyruszy w drogę dopiero za 2 dni... Nic, poczekamy.
Grunt, że zrobiliśmy to! Inna sprawa, że okazało się to na tyle łatwe i bezproblemowe, że tylko rozbudziło mój głód i chęć zrobienia pewnego dnia "prawdziwego Darien".
Przystań w Puerto Obaldia, ta krypa to nasz statek:

Przez Panamę
Dalsza
podróż przez Panamę to były kolejne, już mniejszego kalibru przygody.
Dwa dni czekania na to, aż statek odpłynie. Czas zabijaliśmy łażeniem po wiosce, oglądaniem zachodów słońca, czytaniem książek, robieniem zdjęć, chlaniem piwa, polowaniem na otwartą restaurację (3 godziny dziennie w porach nieregularnych), polowaniem na otwarty i działający internet (o to ciężka sprawa, otwierano go na godzinę dziennie i jeśli tylko działał, zaraz tworzyła się cała kolejka chętnych)...

Potem była doba na statku, sypiącej się towarowej krypie, którego silnik rozwalił się dokumentnie zanim minęła jedna czwarta podróży. Było to przy jednej z wysepek Indian Kuna.
Romantyka podróży morskich...

Nie chciało nam się czekać w nieskończoność, aż mechanik naprawi silnik, więc wynajęliśmy łódkę od Indianina, aby zabrał nas na wyspę Mulatupu. Na Mulatupu Indianie ugościli nas doskonale, jednocześnie skrupulatnie kontrolując każdy nasz ruch na ich wyspie. To był dziwny pobyt jak w krainie wielkiego brata...
Z Mulatupu popłynęliśmy na Tupile znowu prywatnym transportem. Małą łódeczką z dwoma Indianami w rolach kapitana i mechanika. Ta morska podróż była masakryczna. 120 kilometrów po oceanie, przy silnym wietrze, sztormowych falach idących od Atlantyku i ulewie. Silnik co chwilę wysiadał (dość ryzykowne bo łódź wtedy od razu ustawiała się bokiem do fal). Bartosz był spokojny, ale ja w każdym momencie szykowałem się na ewentualną wywrotkę i oceniałem odległość od brzegu i nasze szanse wydostania się z życiem, choć na pewno już bez bagaży. Do Tupile dopłynęliśmy u skraju sił, wysiadaliśmy z łodzi przemoczeni od stóp do głów, zarzuciliśmy na plecy nasze pełne wody plecaki. Kapitan z bosmanem zostali na Tupile do następnego dnia, bojąc się wracać w takiej pogodzie.

Na Tupile nie zastaliśmy mojego przyjaciela, Indianina Ramona. Jak się okazało, wyjechał do Panama City. Zdobyliśmy za to nowe znajomości, wieczorem Bartosz poprowadził lekcję angielskiego dla dzieci w szkole.
W indiańskich wioskach dwóch gringos wzbudzało nieodmiennie sensację na miarę przyjazdu wędrownego cyrku...

Playon Chico był naszą ostatnią w ciągu tej podróży wyspą archipelagu San Blas. Z warkotem śmigieł ukazała się naszym oczom awionetka z Panama City. Załadowaliśmy się na nią jeszcze nie wierząc, że to już koniec morskich podróży i indiańskich wiosek...

Zajęliśmy miejsca i pół godziny później lądowaliśmy na lotnisku Albrook. Panama to metropolia światowej klasy i jako taka, zapewniła nam godny powrót do cywilizacji...
Łukasz Czeszumski
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt