Z
SERII RELACJE TYPU "BOKI ZRYWAĆ"...
Jazda rzeczywiście jest nieziemska. Teraz to już wszyscy angażują sie w wyciąganie samochodu, poza jedną grubą babą siedzącą na samym tyle wozu (ta nawet na przejazd przez rzekę nie wyszła ze środka).

Jedni ciągną za liny przytroczone do przedniego zderzaka wozu, inni zanurzają sie do pasa w wodzie i pchają auto od tylu. Niestety marny to wszystko przynosi rezultat. Co prawda taka masa ludzi może rozbujać stojące w wodzie auto, ale za nic w świecie nie może zmienić jego położenia. Wreszcie obsługa pojazdu przestaje organizować jego wydobycie z odchłani rzecznej i zaczyna negocjować coś z miejscowymi.
Trochę czekamy i schodzi sie chyba cała wieś, głównie mężczyźni. Przynoszą dodatkowe stalowe liny i cala męczarnia zaczyna sie od nowa. Teraz jest nas dwa razy więcej, a ci mężczyźni, choć mali, to wyglądają jakby dopiero, co od pługa zostali oderwani. Teraz samochód wyjeżdża z rzeki jak zabawka, nie ma żadnego problemu. Kierowca od razu próbuje go odpalić, ale nie przynoszą te starania pożądanego rezultatu. Po jakimś czasie silnik jednak zaskakuje i z rury wydechowej wylewa sie duża ilość wody. Wszyscy jesteśmy pozytywnie tym zaskoczeni. Jednak istnieje szansa na to, ze dziś dojedziemy do punktu docelowego. Tak też i było.

Po dalszej masakrycznej, jednak już bez takiej ilości wrażeń i przygód jeździe docieramy do miejsca przeznaczenia, czyli miejscowości Muang Khua - zapomnianej przez cywilizacje osady na północy Laosu.
Dojeżdżamy do koryta dużej rzeki. Kiedy się przed nim zatrzymujemy, jeszcze nie wiem co jest grane i myślę, że teraz tę rzekę będziemy forsować. Jednak ta jest ogromna, niemal jak Wisła. Szybko się okazuje, że jesteśmy już na miejscu i że teraz na własną rękę musimy zorganizować sobie transport na drugi brzeg, bo tam jest właściwe centrum miejscowości.
To dziwne, ale po 13,5 godzinach podróży w ogóle nie czuję głodu, bardzo mnie to zastanawia. Nieraz już parę godzin po posiłku jestem bardzo głodny. Może jednak najadłem się tym smakiem, smakiem prawdziwej przygody...
Do pierwszej łodzi pakuje się ta gruba baba, co prawie nigdy nie wychodziła z wozu w kryzysowych sytuacjach. Do drugiej już my, a za mną krzyczy Niemiec, że ma nadzieję, że na niego poczekamy. Wiem, że mówi to z przekąsem, bo nie pomagaliśmy zdejmować z dachu motoru jak też innych miejscowych pierdół, o co sie trochę wkurzył.
Płyniemy do brzegu a ja mówię do Łukasza, że poczekamy na Niemiaszka. W trakcie czekania załatwiam hotel ze zniżką dla całej ekipy z busa. Kiedy kolejna łódź dopływa, wrzeszczę z brzegu, ze wszystko jest już zorganizowane, jest już hotel, zamówiona kolacja i zaraz idziemy po wódkę, bo dziś Polacy zapraszają wszystkich na międzynarodową imprezę, mającą za zadanie sowite oblanie tej morderczej jazdy.
Widzę jak Niemiec kuli sie w łodzi. Jest mu najwyraźniej strasznie głupio, bo pewnie po drodze już nam zdążył obrobić tyłki. Wszyscy wychodzą z łodzi niesamowicie uradowani, nie mogą uwierzyć w usłyszane słowa. Każdy z nich miał w głowie perspektywę długiego chodzenie po tym pustkowiu w poszukiwaniu hotelu, a po tak długiej jeździe nie była to miła perspektywa.
Nie ma nikogo, kto by zrezygnował z zaproszenia. Wszyscy meldują sie w hotelu. Idziemy z Łukaszkiem po wódkę i tak zaczyna sie impreza. Przy stole siedzi 7 różnych narodowości: jest Włoszka, Nowozelandczyk, Argentyńczycy, Niemiec, para ze Stanów, dwie dziewczyny z Malezji i my Polacy.

Wszyscy są teraz szczęśliwi i uradowani, że udało im sie przeżyć jedną z niezapomnianych przygód życia.
Tekst pochodzi z bloga Tomasza Zakrzewskiego prowadzonego podczas podróży do Indochin w 2008 r.
Jeżeli chcesz poznać więcej przeżytych historii i poczuć atmosferę tamtego wyjazdu, to po prostu wejdź na bloga: http://tomek-challenge.blogspot.com/
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt