Aktualnosci, nowosci, zycie klubu...Kim jestesmy i jak wygladaja wyprawy z namiNajnowsza oferta planowanych wyprawWspomnienia z miejsc, gdzie bylismyStrefa pofesjonalnych podroznikowStrefa awanturnikow i niespokojnych duchowPrzewodnik po swiecie i jego najciekawszych miejscachKompendium globtroterskiej wiedzyDolacz do nas!

Z SERII RELACJE...

MONT BLANC cz.3

 

Noc jest dla mnie dość zimna i jakoś z natłoku wrażeń praktycznie bezsenna. Michał śpi kolo mnie bardzo smacznie. Rano wstajemy, szybko ekwipujemy się i ruszamy w dalsza drogę. Idzie się przyjemnie, choć w trasie towarzyszy nam sporo ludzi. Na miejscu w schronisku bez trudu odnajdujemy dziewczyny, które chyba też są zadowolone z naszego spotkania. Postanawiamy wspólnie, że dalej wyruszamy następnego dnia o świcie. Ściana Gouter, której widok roztacza sie przed nami nie napawa optymizmem. Jest praktycznie pionowa, w oddali widać maleńkie, z tej odległości jak jaskółcze gniazdo schronisko. Tylko wyobrażam sobie to, jaka musi być tam ekspozycja.

 

Widok z okna na wysokości 3800 m npm:

 

Wstajemy skoro świt i zaraz po zjedzeniu śniadania wychodzili ze schroniska. W nocy dowaliło jeszcze więcej śniegu. Jestem zdumiony jak dużo śniegu leży wokoło. Kiedy czytałem opisy lipcowych wejść, ściana zawsze była wolna od pokrywy śnieżnej, przynajmniej tak dużej. Niestety zaczął mi doskwierać brak czekana. Nie brałem go wcześniej ze sobą, bo czytałem że w ścianie nie jest potrzebny z uwagi na brak grubej pokrywy śnieżnej, a dalej nie jest zbyt stromo.

Teraz zrozumiałem, jak wielki to był błąd. Zacząłem przypominać sobie wszystkie lekcje podstaw wspinaczki zimowej, a szczególnie to, jak bardzo potrzebny jest czekan w razie upadku w rakach. W razie ewentualnego upadku i lotu po stromej powierzchni w dół, raki są tylko przeciwnikiem, ponieważ wbijają sie lód bądź śnieg, co powoduje, że ciało zaczyna się nie ślizgać tylko turlać. Wtedy niezbędny jest czekan, on daje jedyną szanse wyhamowania. Gdy jego nie ma, ta szansa jest zerowa.

Z takimi myślami doszedłem do kuluaru Rolling Stones. Tłok w ścianie w takim miejscu był dosyć duży. Bacznie obserwowałem wszystkich wchodzących i schodzących. Ludzi było naprawdę sporo, jednak nie zauważyłem nikogo, kto szedłby bez czekana. Wtedy właśnie podjąłem decyzje o przerwaniu akcji. Powiedziałem o tym moim towarzyszom, że niestety bardzo ich przepraszam, ale nie mam tego pieprzonego czekana, a w takich warunkach dalsza wspinaczka bez niego, to istne szaleństwo.

Reakcji dziewczyn nie muszę chyba opisywać, były więcej niż rozczarowane. Bardzo napaliły sie na ten szczyt, dużo poświeciły żeby tu przyjechać, a tutaj główny organizator i quasi przewodnik daje taka plamę. Jednak moja decyzja była ostateczna, zresztą, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, nikt mnie specjalnie nie namawiał do kontynuacji dalszej drogi.

W tym momencie Michał zapytał mnie, czy gdybym miał czekan, to zdecydowałbym się na kontynuację wspinaczki. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że bardzo chcę tam wejść i naprawdę tylko czekan jest przyczyna tego, że sie wycofuję. Bardzo mi zależy na tej gorze, ale wiem, że ona jeszcze długo tutaj będzie stała, a ja nie chce w niej zostać na zawsze. Na to on mi mówi, że mogę wziąć jego czekan, bo jemu aż tak bardzo nie zależy na wejściu, że wie jak ono jest ważne dla dziewczyn i że poczeka na nas w schronisku.

Nie moglem uwierzyć w jego decyzję. Jednak czas upływał i nie było sensu go tracić na zbędne gadanie. Wziąłem więc jego czekan, dodatkowo pożyczył mi swój kask i już sami (bez Michała), aczkolwiek w minorowych nastrojach ruszyliśmy do góry.

Ściana Gouter nie jest specjalnie wymagająca wspinaczkowo, jednak trzeba być czujnym i przyzwyczajonym do dużej ekspozycji. Widoki po prostu zapierają dech w piersiach. Poza tym zaczęliśmy odczuwać pierwsze objawy wysokości, więc szło się już nie tak lekko jak wcześniej. Dziewczyny dzielnie pięły sie do góry, bez żadnego nawet grymasu narzekania na twarzy.

 

Grań Gouter:

 

Po kilku godzinach osiągnęliśmy schronisku, w którym było tylu ludzi, że ciężko było znaleźć miejsce przy stoliku. Pogoda fantastyczna. Jesteśmy przeraźliwie zmęczeni, posilamy się czekoladą, herbatą i dłuższą chwilę odpoczywamy w schronisku. Ja cały czas czuje się bardzo kiepsko z tym, że Michał z powodu mojej bezmyślności został na dole.

Wreszcie nadchodzi czas opuszczenia schroniska i udania się na grań w celu rozbicia namiotów. Na grani zastajemy piękne pole namiotowe, na którym z powodzeniem może stanąć 20-30 namiotów. Wygląda to jak orle gniazdo, naprawdę pięknie położone. Po przygotowaniu pola i rozbiciu namiotu, zaczynamy topić śnieg i delektować się pięknymi widokami i zachodem słońca na wysokości 3800 m npm.

Temperatura zeszła poniżej -10 stopni Celsjusza. Mamy raczej niezłe śpiwory, poza tym śpimy we trójkę w dwuosobowym namiocie, więc nie jest aż tak zimno jak się spodziewałem. Niemniej jednak, z powodu wysokości, nie mogę powiedzieć, że się wyspałem jak dziecko. Budzimy się około godziny drugiej w nocy. Ciężko jest wyjść z namiotu, ale słyszymy, że pierwsze ekipy już wychodzą w drogę, to działa mobilizująco. Więc szybko się wygrzebujemy ze śpiworów i ubieramy w sprzęt.

Jest naprawdę bardzo zimno, bez rękawiczek ręce wytrzymują najwyżej kilkadziesiąt sekund i są zmarznięte na kość. W miarę sprawnie się jednak szykujemy i wreszcie wychodzimy na spotkanie naszego marzenia. Na początku idziemy w szyku wielu latarek. Wiedziałem, że nie warto forsować tempa, więc szedłem za dziewczynami, żeby się do nich dostosować. Jesteśmy wszyscy związani lina. Tempo jest powolne, ale jednostajne, bardzo rzadko sie zatrzymujemy. Świt zastaje nas niedaleko schronu Vallot, do którego żadne z nas nie ma ochoty wchodzić.

Po krótkiej przerwie ruszamy dalej w górę. Im wyżej, tym ciężej sie idzie. Ja już bardzo wyraźnie czuje zmęczenie i brak tlenu w płucach. Idzie mi sie bardzo ciężko. Podziwiam dziewczyny za to, że w ogóle nie narzekają. Widzę, że też są zmęczone, ale nie wydają z siebie choćby jednego słowa narzekania. Pniemy sie powoli ale konsekwentnie w górę.

Co chwila na horyzoncie wyłania się nowy pagórek, który w naszych oczach wygląda, jak potencjalny szczyt, ale oczywiście nim nie jest. Wreszcie po którymś takim podejściu, padamy na śnieg ze zmęczenia. Jakiś schodzący obcokrajowiec, mówi do nas, że już jesteśmy bardzo blisko i że odpoczniemy na szczycie. Te magiczne słowa dodają nam siły. Faktycznie mija nie więcej niż kwadrans jak wchodzimy na dość pokaźnych rozmiarów wierzchołek. Jest 13 lipca 2007 r. (piątek), godzina 7.30 rano.

Nie wiem jak dziewczyny, bo każdy pewnie ten moment przeżywa indywidualnie, ale ja ledwo mogłem powstrzymać łzy szczęścia. Marzenie lat dziecinnych się spełniło.

Stoję na najwyższym punkcie Europy. Stoję na słynnym Mount Blanc. Było to dla mnie nieprawdopodobne przeżycie. Nie myśli sie wtedy o zmęczeniu. Człowiek chciałby, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Nie ma jednak dużo czasu. Trzeba zrobić parę fotek (na szczęście mieliśmy świetną pogodę, więc też świetne widoki) i czas schodzić w dół.

 

Widoczek ze szczytu:

 

Schodzimy raczej powoli, choć oczywiście dużo szybciej niż szliśmy do góry. Przy schronie Vallot dopada mnie prawdziwe zmęczenie, nie mam siły nawet na to, żeby zjeść batona. Wiem, że powinienem go zjeść, ale nie mam na to siły. Dziewczyny też są już nieźle padnięte, jednak ruszamy dalej. Teraz już co jakiś czas musimy się zatrzymywać na odpoczynek. Mnie zaczyna coraz mocniej boleć głowa, już tak naprawdę mocno i nieprzyjemnie. Marze o tym, żeby być w namiocie.

Widzimy wreszcie nasza bazę i jeszcze zatrzymujemy sie na ostatni odpoczynek. Ktoś nas mija i zwraca uwagę, ze to bardzo lawiniaste miejsce i nie powinniśmy się tutaj w ogóle zatrzymywać. Jestem tak zmęczony, że nawet wydają mi się nieco impertynenckie jego słowa. Zaraz się jednak podnosimy i schodzimy dalej. Wreszcie jesteśmy koło namiotu.

Mówię do dziewczyn, że nie wiem jak one, ale ja jestem tak padnięty i tak mocno boli mnie głowa, że muszę sie na chwile położyć, bo nie jestem w stanie dalej schodzić. One jednak też potrzebują odpoczynku, więc kładziemy sie w namiocie. Nie wiem jak długo leżymy, w każdym bać razie ja na jakiś czas zasypiam i budzę się w dużo lepszym stanie. Oczywiście nadal nie jestem w świetnej formie, ale wiem, że już jestem w stanie schodzić. Składamy namiot i ruszamy w drogę powrotna. Z czasem nie stoimy źle. Zejście jest bardzo strome, więc idzie nam to raczej wolno. Dobrze, że jesteśmy związani liną. Dziewczyny idą pierwsze, więc mam je cały czas pod kontrolą. Wreszcie osiągamy upragnione schronisko, w którym czeka na nas Michał. Zostajemy na noc w schronisku, a drugiego dnia schodzimy do Les Houchse.

Cel został osiągnięty, głownie chyba dzięki determinacji Marty i Motyla, jak również wspaniałomyślnej postawy Michała. Moja zasługa w tym, wbrew oczekiwaniom była najmniejsza. Miałem jak zwykle szczęście, ze trafiłem na tak wspaniałych ludzi!

 

Zwyciężyliśmy - w tle Barak Forestiera!

 

Sam wyjazd wiele mnie nauczył, zrozumiałem swoje podstawowe uczniackie błędy i wielka głupotę, którą się wykazałem, czyli:

1. Zbyt późne wyjście na szlak z Les Housche, co spowodowało moje forsowne tempo.

2. Stracenie kontaktu wzrokowego z dziewczynami, nigdy się tego nie powinno robić, szczególnie w nieznanym terenie.

3. Nie wymienienie kontaktów telefonicznych z moimi współtowarzyszami.

4. Zlekceważenie kwestii czekana - co w konsekwencji spowodowało nie zdobycie szczytu przez Michała.

Góry dały mi tym razem piękną i solidna lekcje, choć tak naprawdę o wszystkim tym powinienem wiedzieć wcześniej!!!

 

Tomek Zakrzewski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DARIEN - Klub awanturniczych przygód.

SITEMAP:
Strona Główna Klub Darien Wyprawy Relacje Ekspedycje Strefa Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik Kontakt