Z SERII RELACJE...

To jest relacja z jednej z moich pierwszych wypraw - Amazonki w roku 2005. Na tej wyprawie działo się tyle, że obrosła już legendami... Nasz szlak prowadził z Limy w Peru przez nurt Amazonki do kolumbijskiej Leticii, po czym nieoczekiwanie pokierował nas na karnawał w Rio de Janeiro. Stąd ja wróciłem do domu w Boliwii (gdzie ówcześnie mieszkałem), a pozostali pojechali do Manaus, potem Wenezueli i z Caracas wrócili do Polski. W tej wyprawie wszystko było ekstremalnie i każdy jej etap stanowi dziś sam w sobie materiał na osobną opowieść (niektóre raczej nie dla wnuków...).
Jak już pisałem, to była jedna z pierwszych wypraw w mojej przewodnickiej karierze. Dziś z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że była dla mnie kamieniem milowym, punktem, który zmienił mój sposób myślenia na temat wypraw zorganizowanych. Do tej pory prowadziłem głównie standardowe programy podobne do tych, wykonywanych przez duże biura podróży. Ten raz miał być inny, niż wszystkie. Przylecieli uczestnicy, z których biła żądza przeżycia ekstremum, którym największą przyjemność sprawiały rzeczy nietuzinkowe. Którzy nie znosili nudy, braku akcji, a nade wszystko produktów standardowego turystycznego przemysłu.
Nagle poczułem, że jednak są ludzie, którzy w podróżach szukają tego samego, co ja. Goście, których mogłem zabrać zamiast na "wycieczkę do dżungli" - do prawdziwego "zielonego piekła", z którymi mogłem zagłębić się w ryzykowne slumsy Iquitos a potem fawele Rio de Janeiro, mając za przewodnika nie nudziarza z plakietką biura podróży, tylko eks-gangstera i aktualnego rapera, który na wieść o tym, że chcemy zobaczyć, jak mafia handluje narkotykami i usłyszeć strzelaninę, powiedział tylko - "nie ma sprawy, a więc pojedziemy tam i tam". Ludzie, dla których mocne przeżycia są esencją istnienia. To po tej wyprawie właśnie zacząłem myśleć o tworzeniu własnych programów przeznaczonych dla świrów, którzy chcą dotknąć "prawdziwej przygody", które byłyby powrotem do zapomnianych idei podróży awanturniczych.
Piotrek, a za nim reszta naszej zgrai w pewnym specyficznym zoo...

Uczestników było pięciu: Rafał, który nigdy nie tracił zimnej krwi. Jego kumpel Tomek który wystarczy, że się zjawi, aby już było wesoło. Leszek, cechujący się uwielbieniem do wszelkich ekstremalnych zdarzeń. Andrzej, spokojny i twardy globtroter, wreszcie Piotrek vel Berlińczyk, dzielny podróżnik o niespożytej kondycji i motywacji, którego jednak nie interesowała rozrywkowa część wyprawy - przez co musiał się spierać z pozostałymi członkami grupy. Nie było z tymi ludźmi spokojnie, o nie. Były kłótnie, bezustanne dogryzanie, a nawet wzajemne grożenie śmiercią. Z tych jednak zderzeń narodziło się nowy styl wypraw, i każdy uczestnik "legendarnej Amazonki" miał w tym swój udział.
Dzień pierwszy: Lima
To był najspokojnieszy dzień w ciągu całej tej wyprawy. Stało się tak tylko z jednego powodu - dzień ten trwał zaledwie 30 minut (Tomek i Rafał wylądowali w Limie o 23:30). Ich podróż samolotem minęła jak to określili, "niezauważalnie" - Tomek, pracujący w firmie farmaceutycznej, poczęstował siebie i towarzysza wyjątkowo skutecznym lekiem nasennym, aby skrócić sobie lot. Krótko po starcie samolotu łyknęli tabletki, pokiwali sobie głowami, po czym zamknęli oczy. Sekundę potem je otworzyli, spojrzeli po sobie, i Tomek stwierdził:
- E, ch...e te tabletki.
- Wyjątkowo ch...e - zgodził się Rafał - mój sen trwał tylko jakąś sekundę.
W tym samym momencie usłyszeli głos kapitana, ogłaszający:
- Proszę państwa, zaraz podchodzimy do lądowania...
Dzień drugi: Przejazd do Pucallpy.
Raniutko ładujemy się do autobusu firmy AMAZONAS, który rusza w bardzo długą podróż - z Limy na wskroś przez Andy, potem w dół w dolinę Huallaga, i kolejne kilkaset kilometrów do miasta Pucallpa nad rzeką Ucayali. Czas przejazdu około 22 godzin.
Jakoś trzeba zagospodarować czas, więc jeszcze zanim przejedziemy przez rogatki Limy, chłopaki rozpakowują swoje wolnocłowe zakupy. Ja rozpakowuję torbę z liśćmi koki, nauczając wszystkich o zbawiennym działaniu tego naturalnego specyfiku na chorobę wysokościową (będziemy wszak przejeżdżać przez przełęcze na wysokościach 4000-5000 mnpm!). Rozpoczynamy radosną degustację, która po kilku godzinach przeradza się w szaleńczą konsumpcję. Jednym, który nie uczestniczy w imprezie jest Berlińczyk, który jest niepijący.
Kierowca ogłasza postój "na siku" na środku pustkowia, gdzieś w górach. Opowiadam uczestnikom, że jesteśmy wysoko w Andach, niedaleko najwyżej położonego miasteczka świata Cerro del Pasco. Nie zdąrzyłem dokończyć, gdy kątem oka widzę przerażającą scenę - Tomek, sikający w rzędzie miejscowych do przepaści, chwieje się dramatycznie, po czym z łomotem spada w pustkę. Miejscowi obserwują, jak turla się po niemal pionowym zboczu przez kilkadziesiąt metrów jego wysokości, po czym następuje BĘC! po którym jego ciało leży bezwładnie na dnie dolinki.
- Zginął! Trup! Ja pierdo...! - mówią różne głosy. O dziwo, nasze zmrożone serca zaczynają nagle bić gdy widzimy, że denat nieoczekiwanie powstaje z martwych. Spokojnie podnosi swoje ciało, otrzepuje się, rozgląda (jakby wogle nie wiedział, co zaszło), po czym raźnie wspina się po zboczu i chwilę potem jest wśród nas.
Ten dzień będzie nazywany przez nas dniem cudu.
I poświadczeniem starego mądrego porzekadła, że Bóg pijanym krzywdy nie czyni.
W nocy jedziemy przez Huallagę. Niektórzy wybudzają się i domagają postoju na "siku". Nic z tego. Powód jest prosty, dolina Huallaga to teren, gdzie wciąż działa terrorystyczna partyzantka Świetlisty Szlak. Autobusy podróżują przez ten rejon w konwoju i pod ochroną wozów policyjnych. Żaden nie może się zatrzymać, bo musiałby się w takim wypadku zatrzymać cały konwój. Nieszczęśnicy muszą cierpieć, lub załatwiać się do "naczyń zastępczych".
Rejs po Ucayali:
Na to, aż statek łaskawie wyruszy w drogę, czekaliśmy przez trzy dni. Spaliśmy przez ten czas na hamakach na górnym pokładzie, obserwując niekończący się załadunek. Raz wybraliśmy się na wycieczkę na łódce starego Indianina po lagunach i bagnach otaczających Pucallpę, ale był to jedyny przerywnik. Co gorsza nie wiedzieliśmy, kiedy wogle nasz statek odpłynie. Codziennie słyszeliśmy od kapitana lub jego pomagierów, że wyruszymy już dziś wieczorem, a w najgorszym wypadku, następnego dnia nad ranem.
To taka nauka, co to znaczy właściwie słowo maniana...
Po trzech dniach, gdy cały plan wyprawy prawie runął, ku zdziwieniu dla wszystkich, nagle silnik zagrzmiał, i statek odbił od brzegu. Zaczął się rejs w dół rzeki Ucayali. Rejs miał trwać trzy dni, a trwał pięć.
Przez ten czas zdążyliśmy się nasycić po uszy (i na resztę życia) widoczkami brzegu dżungli z rzeki, oraz wypić cały dostępny alkohol. To ostatnie było dziełem prawie zdawałoby się, niemożliwym. Na nasze statkowe zapasy na długi rejs mieliśmy bowiem dużą ilość whisky, magazynek statkowego baru piwnego, oraz kupione przeze mnie "na czarną godzinę" kilka literków bimbru, który odlano z kanistra w porcie w Pucallpie do butelek po wodzie mineralnej. WYPILIŚMY WSZYSTKO. Skończyły się zapasy wolnocłowe, potem wykończono wszystko, co posiadała właścicielka baru na trzecim pokładzie, a na końcu poszedł i bimber, na który początkowo wszyscy kręcili nosem.
Nasz "lekko przeładowany" statek...

Wieczorem po pięciu dniach na rzece przypłynęliśmy do Iquitos. To miasto, będące od zawsze lepem dla najmocniejszej rangi poszukiwaczy przygód, wyrzutków i awanturników, pozwala nam w ciągu jednej nocy odnaleźć się "we właściwym miejscu". Berlińczyk co prawda narzeka, że pozostali uczestnicy "za bardzo rozrabiają", ale już wkrótce zabawa się skończy - wyruszamy na wyprawę do dżungli.
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt