Z
SERII RELACJE...
Dopływam do Balikpapan. Na statku poznaję kolejnego miejscowego, chłopaka, który podróżuje na północne wybrzeże Borneo do firmy swojego ojca. Dzieki niemu płacę tyle, co miejscowy (czyli tanio) za przejazdy i taksówki. Docieramy do Samarinda. Miasto 600 tys ludzi na wybrzeżu rzeki Mahakam. Podobno wystarczy tą rzeką płynąć do źrodeł, a odnajdzie się prędzej czy później dzikich Dajaków. Kolega Muhammad opowiada mi dużo o Borneo. Pokazuje mi parę jasnoskórych ludzi pod hotelem mówiąc, że to są Dajakowie. Patrzę i nie mogę uwierzyć.
- Ty, co jest?!! A gdzie tatuaże, gdzie drewniane ozdoby w uszach? (o spódniczki z trawy i łuki ze strzałami już się nawet nie pytam).
- To są cywilizowani Dajakowie. Dzicy są tylko w dżungli. Ale i ich w dzisiejszych czasach jest bardzo mało.
Wieczorem wspólna kolacja. I kilkugodzinna, burzliwa dyskusja. Rozmawiamy o Islamie i jego kierunkach, o terroryzmie, o sytuacji w Iraku i w Czeczenii. Tłumaczę mu różnice, jak ja to widzę, między prawdziwymi mudżahedinami, i terrorystami. Zgadza się ze mną.
- Masz dobre widzenie świata, nie jak ludzie z Zachodu.
- Te podziały są sztuczne. Jestem tak samo człowiekiem Zachodu, jak Wschodu i innych miejsc. Sprawa jest taka, że zawsze starałem się zaznać wszelkiego życia. Dlatego podróżuję, aby poznać różne koleje losu i wczuć w punkt widzenia różnych ludzi. Zrozumieć więcej z tego świata. Rozmawiałem z mudżahedinami tak samo jak z tobą, i tak samo spałem w koszarach z żołnierzami amerykańskimi w Afganistanie. W próbie zrozumienia świata leży poznanie prawdy o wszystkim.
W Samarinda nie ma właściwie nic oprócz tego, że jest tu cywilizacja, w ktorej chcę się kilka dni popławić przed wyruszeniem do wnętrza wyspy. Chociaż "cywilizacja" to też za dużo powiedziane. Nie ma pizzy. Nie ma hamburgerów (to nie jest śmieszne dla kogoś, kto od miesiąca wsuwa tylko nasi goreng). Kupno głupiego piwa zadaje tyle problemów, jak kupno kilograma haszyszu w innych stronach świata. Dopiero znajomość z wiecznie podpitym synem właściciela hotelu pozwoliła mi dowiedzieć się, który z wózków (z których sprzedają napoje chłodzące) jest "tym" konspiracyjnym wózkiem, w którym chłopak po zapłaceniu magicznych 15 tysięcy rupii wyciąga zaplombowaną w czarnej reklamówce butelkę. Wogóle nie ma dyskotek (tzn. cośtam jest ale mi odradzano udanie się tam z obawy, że przelotna znajomość z jakąkolwiek dziewczyną zakończy się wizytą jej ojca i braci i propozycją małżeństwa "nie do odrzucenia").
Zupełnie się nie spodziewałem, że Borneo indonezyjskie jest takie konserwatywne. Prawdę mówiąc spodziewałem się dokładnie odwrotnie. No nie, że będzie tu Bali, ale że co najmniej rozumiecie, dżungla, hormony, dzikie instynkty... Takie klimaty. A znalazłem się w istnej Arabii Saudyjskiej! Ha, a właściciel mojego hotelu jest Saudyjczykiem (tak, ten jego wiecznie pijany syn to ten sam).
A więc żadne rozrywki raczej mnie tu nie czekają z okazji pożegnania z cywilizacją.
Tylko jedzenie. Jakby mnie po tych indonezyjskich przygodach kulinarnych mocno bolał brzuch i poszedłbym do lekarza, to dopiero byłoby zabawnie.
- Panie doktorze, brzuch mnie boli.
- A co pan jadł?
- Zależy, kiedy. Wczoraj gigantyczne krewetki. Przedwczoraj psi łeb. Jeszcze wcześniej tylko ryż, bo byłem na statku, ale się pokrzepiałem bimbrem z wyspy Flores ... etc etc.
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt