Z
SERII RELACJE...
Wszyscy wstali wyspani oprócz mnie, jakoś po trudach dnia wczorajszego nie mogłem długo zasnąć. Myjemy się i wychodzimy na śniadanie.
Szybko się okazuje, że śniadanie w tej miejscowości to nie jest prosta sprawa, pewnie jesteście ciekawi, dlaczego? Otóż nie dość na tym, że nikt tu nie mówi po angielsku, to w miejscowych barach w ogóle nie ma menu, zatem ciężko jest złożyć jakiekolwiek zamówienie. W końcu jednak jakoś nam się to udaje. Ale nie to jest ważne, tylko klimat, jaki tu panuje.

Śmiało mogę powiedzieć, że brakuje mi talentu do opisania tego miejsca, a nawet myślę, że gdybym go miał, to i tak bym nie oddał jego klimatu w wystarczającym zakresie. To po prostu jedno z tych miejsc, o których nawet jeśli przeczytacie w książkach, blogach, czy zobaczycie je w programie telewizyjnym, to i tak nigdy nie będziecie w stanie uwierzyć w to, że rzeczywiście ono istnieje. Po prostu musicie sami tu przyjechać.

W najmniejszym skrócie mogę opisać to tak, że wygląda, jakby czas stanął tu w miejscu. Tyle tylko, że trudno jest oszacować, czy stanął sto, dwieście, czy nawet trzysta lat temu. Samo przejście główną ulicą miasta to nielada przygoda, nie ma osoby, której nie przyciągalibyśmy uwagi. Ludzie jednak nie są natrętni, pewnie ze względu na barierę językową.

Robimy zakupy z naszym przewodnikiem na zaplanowany wczoraj piknik, tzn. kupujemy kurczaka, olej, zgrzewę piwa, lód i jeszcze jakieśtam pierdoły i jedziemy na spotkanie z dziewczynami. Okazuje się, że nie ma ich w umówionym miejscu. Lukasz mówi tylko do mnie - ale będzie jazda jak się teraz okaże, że nas olały. Nic nie odpowiadam, bo jestem spokojny o to, że przyjdą. Moją uwagę bardziej przykuwa klasztor buddyjski, pod którym się z nimi umówiliśmy. Korzystając z okazji wchodzimy do środka i zwiedzamy go w towarzystwie przebywajacych w pobliżu dzieciaków.
Buddyjska świątynia w Pailin jest jedną z największych i najciekawszych na świecie. Tajlandia toczy o jej własność niekończący się konfikt z Kambodżą.




Dziewczyny przyjeżdżają i jedziemy nad jezioro. Okazuje się, że dojeżdżamy do miejsca, które należy do kobiety, która straciła męża wraz ze spalonym domem i teraz dorabia sobie w ten sposób, że gości u siebie ludzi pragnących mile spędzić czas. Widoki są urzekające. Jest wielki staw z kilkoma mostkami, dookoła kambodżańskie wzgórza porośnięte dżunglą. Tam nie można już łazić z uwagi na wciąż nieusunięte miny z czasów wojny.
We wszystkich przewodnikach jakie wcześniej czytałem o krajach tropikalnych pisano, że pod żadnym pozorem nie można się kąpać w stojącej wodzie. Jest tak gorąco, że już po krótkiej konwersacji przy piwku wskakujemy do jeziora i ku uciesze naszej i dziewcząt zaczynamy się w nim pluskać. Woda jest świetna. Po chwili przychodzi jakiś facet i rzuca nam wielkie napompowane dętki do pływania. Spadł nam z tymi dętkami jak z nieba, bo okazuje się, że dziewczyny nie potrafią pływać, więc nie chcą wejść do jeziora. Jednak z dętkami to zupełnie inna sprawa. Po niedługich namowach wchodzą do jeziora i kąpią się wraz z nami. W tym czasie, prowadząca to miejsce babeczka już przygotowuje dla nas posiłek. Sami nie możemy uwierzyć w panujacą w tym miejscu sielankową atmosferę. Nasz przewodnik pomaga nam w prowadzeniu konwersacji z dziewczynami. W miarę opróżnianych puszek piwa natężenie konwersacji wzrasta, jak też zacieśniają się stosunki. Jednak dziewczyny muszą jechać do pracy o czwartej, więc powoli musimy się z nimi pożegnać. Nie, nie... nie myślcie, że na zawsze, odwiedzimy je wieczorem w lokalu.
Tymczasem nasz przewodnik zaprasza nas do teściów na obiad. Po drodze, żeby nie jechać z pustą ręką, kupujemy 0,7 najlepszej whisky jaką mają w mieście i 2 litry coli. Facet mówi, że te domy z boku to kurniki, w przeciwieństwie do domu jego teścia, który jest naprawdę duży i porządny. Dojeżdżamy na miejsce i jakoś ciężko nam odnieść wrażenie, że różni się czymkolwiek poza wielkością od tych poprzednich. Po prostu jest to szopa sklecona z desek i wyłożona jakimiś płytkami.

Najlepszy jest kibel, dużo juz kibli w swoim życiu widziałem, ale ten mnie po prostu przerósł. Nie wiedziałem, jak się w nim obsłużyć. Wchodzę do środka, a tam po prostu betonowa podłoga, a po lewej jakiś murek, za którym jest chyba woda. Jednak nie mam pewności, bo jest w środku ciemno. Nie zamykając drzwi chcę się odlać za ten murek, żadne inne rozwiązanie nie przychodzi mi do głowy. Na szczęście gospodarz chyba przewidział mój tok rozumowania, bo wpada zaraz za mną i mówi - hello, hello, trzeba sikać tutaj! - Pokazując przeciwny kąt pomieszczenia. Nic jeszcze nie kumam, dopóki nie dostrzegam, że w kącie na styku podłogi ze ścianą jest dziura, dokładnie taka, jakby szczury przez nią wchodziły i to w nią należy celować.
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt