Z SERII RELACJE...
Na początku treku tempo mieliśmy zabójcze. Nawet muły nie były nas w stanie dogonić. Jednak z czasem słabło, a pod koniec dnia muły oczywiście nas przegoniły. Widoki naprawdę zapierające dech w piersiach. Anna jest wykończona ale szczęśliwa. Poza postawieniem namiotu, trzeba się wziąć za gotowanie. Mula Manager stwierdza, że w całej jego karierze jeszcze nie spotkał żadnego białego, który by gotował na żywym ogniu podczas treku a nie na gazie. Pyta się Anny gdzie się nauczyła rozpalać ognisko.

Anna jeszcze mnie uraczyła historią o swojej koleżance z Boliwii, która pracuje w jednym z Parków Narodowych. Pewnego dnia jeden miejscowy w dowód swojego uczucia przyniósł jej w podarunku świnię. Ta nie mogla jej nie przyjąć, bo tak nie wypada. Pozostało jej tylko wytłumaczyć biednemu amantowi, że nie jest w jej typie. Tak tak, Panowie, tak sie tutaj wyznaje prawdziwe uczucie, a nie tam jakieś lody, czy kawa!!!
Łukasz nic mi praktycznie nic nie wspominał o ruinach Choquequirao, więc prawie je pominąłem. Drugi dzień trekkingu okazał sie prawdziwa masakrą i Anna była na tyle wykończona, że nie miała siły kontynuować podejścia pod ruiny. Sam po zjedzeniu obiadu siż rozleniwiłem i rozważałem opcję rezygnacji. Jednak wrodzone skąpstwo w połączeniu z tym, że już wcześniej zakupiłem bilet na zwiedzanie tych ruin spowodowały, że podjąłem decyzję o wyjściu.
Zacząłem naśmiewać się z Anny i jej słabości, że i ta w końcu uległa i postanowiła wybrać sie ze mną. Okazało sie, że moja decyzja była najlepsza jaką mogłem podjąć Mieliśmy cale ruiny tylko dla siebie. Aby do nich dotrzeć, trzeba dwa dni zasuwać przez Andy, niewielu turystów się na to porywa. Już sporo ruin widziałem i generalnie za nimi nie przepadam, jednak te są ponad wszystko wyjątkowe. Powalają człowieka na kolana, dla mnie są zdecydowanie najpiękniejszym miejscem jakie widziałem na tej wyprawie i obawiam się, że już nic ich nie przebije.

Leżą powyżej 3000 m npm. Możecie sobie wyobrazić z jakim rozmachem Inkowie budowali i jaką fantazję mieli ówcześni architekci. Widoki które się z tych ruin roztaczają należą do najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem. Kompleks jest ogromny. Ciekawostką jest to, że z powodu braku pieniędzy, w znakomitej większości porośnięty dżunglą. Gdyby go odsłonić w całości, to wyobraźni brakuje jakby to musiało wyglądać.

Jeszcze nie widziałem słynnego Machu Picchu, ale wątpię, żeby mi sie podobało bardziej. To co tu zobaczyłem jest naprawdę powalające. Może też dlatego, że tak bardzo kocham góry i przestrzeń. Anna też jest pod ogromnym wrażeniem tego miejsca. Jestem zdziwiony, że nie ma turystów. Pytam się Mula Managera, które ruiny są ładniejsze, czy te w Machu Picchu, czy te tutaj. Odpowiada, że nie wie, bo nigdy nie był w Machu Picchu, ale że jego koledzy, którzy widzieli słynne MP uważają, ze Choquequirao jest ładniejsze.
W ogóle mnie to nie dziwi. Muszę nawet przyznać, że to miejsce zrobiło na mnie większe wrażenie niż sam Angkor Wat. A w ogóle, to rozmawiam z Mula Managerem o samochodach, ten chwali Toyoty, ja potwierdzam, że świetne sprzęty i mowię, że w zeszłym roku byłem w Kambodży, że tam nie ma praktycznie w ogóle asfaltu i że ponad 90% tam jeżdżących samochodów to Toyoty. A ten sie pyta, czy Kambodża to wioska?

Trzeci dzień jest najtrudniejszy na naszej trasie, dlatego obydwoje mamy lekkiego stracha. Okazało się, że był naprawdę ciężki. Najpierw zaczyna sie od masakrycznego zejścia w dół, aż do samej rzeki. Tam spożywa sie posiłek i dalej do góry. Nasz Mula Manager, stwierdził, że będziemy iść około 5 godzin. Miałem cholernie mało wody, więc prawie w ogóle nie piłem, ponieważ chciałem przyoszczędzić na później. Jednak podejście było naprawdę mordercze, słabłem z minuty na minutę. W plecaku miałem jedną pomarańczę i nieco wody. Mula Manager nas wyprzedził, więc nie było mowy o posiłkach.

Już sobie wyobrażałem, że pewnie dojdę do obozu na ostatnim języku, kiedy po trzech godzinach męczarni widzę naszego przewodnika jak macha ręką i oznajmia Annie, że do obozu zostało już tylko 15 minut. Jestem wykończony i jednocześnie zły, bo przez niego się męczyłem i oszczędzałem tą cholerną wodę. Dopiero w obozie okazało się, że czas mieliśmy naprawdę dobry. Poza tym czekała na nas spora francuska grupa i patrzyła z zaciekawieniem kiedy wchodziliśmy. Okazało się, że oni tą samą co my trasę robią w 10 a nie w 6 dni. Jest ich 12 osób, maja 5 przewodników, 18 mułów i kilka koni na wypadek, jakby ktoś nie dawał rady na podejściach. Miejsce naszego obozu leży na wysokości 3800m, jest przepiękne i na dodatek mieszkają tutaj ludzie - to dopiero jest challenge.
Widzę jak miejscowa rodzina z pomocnikami oprawiają świniaka, robią to z dużą wprawa. Jednak tutaj mięso jest na wagę złota, więc nie można go kupić, ani zamówić sobie posiłku w postaci steka. Niestety, na takie rarytasy, jeszcze będziemy musieli długo czekać!

Kolejnego dnia czeka nas jeszcze większe wyzwanie, a mianowicie przełęcz na wysokości 4600 m. Jest mi niedobrze, boli mnie głowa. Zatem napieram do przodu bez wspomagaczy. Anna jest dzielna, cały czas prze do przodu, bez słowa narzekania. No oczywiście, obydwoje cały czas mówimy, że jest ciężko, ale to wszystko. Wreszcie osiągamy wierzchołek, z nieco gorszym rezultatem czasowym niż to przewidział przewodnik, ale jesteśmy bardzo z siebie zadowoleni.

Przewodnik mówi, ze widział
jedną z Francuzek płaczącą na szlaku. Wcale mnie to nie dziwi, bo podejście
jest mordercze. Nieco odpoczywamy na przełęczy, cykamy mnóstwo fotek i lecimy
z powrotem. Teraz okazało się, że Anna źle sie czuje na żołądku. Dobrze, że
mam jeszcze od Edzika Nifuroksazyd, to ją jakoś ratuje przed ostateczna klęską.
A ta by była tym bardziej gorzka, że już najtrudniejszą partię mamy za sobą.
Jednak środek pomógł i rano możemy ruszać dalej.
DARIEN - Klub awanturniczych przygód.
SITEMAP:
Strona
Główna Klub Darien Wyprawy
Relacje Ekspedycje Strefa
Awanturnicza Przewodnik po Świecie Poradnik
Kontakt